Open top menu
niedziela, 13 kwietnia 2014
Let's take some drugs!

To powinno być motto życiowe większości. Joker dobry na wszystko.
Piję pierwszą od prawie dwóch tygodni kawę, bo od ponad dwóch tygodni jestem chory i wypluwam płuca tu i tam. Poskutkowało to niezrozumiałą, przynajmniej dla mnie, niechęcią kawową. Pierwszy raz w życiu tak mam. Może to brak kofeiny, albo szok wywołany jej niedostatkiem, bo nie sądzę, że to ta znikoma ilość kodeiny z moich tabletek na kaszel. Ja tam nie czuje kopa. Smok z którym przyjaźnie się od tygodnia też mówi, że u niego jest ok. Siedzę więc zawinięty w koc i patrzę nie dowierzając. Mam bowiem czas pośledzić trochę internety. To bardzo źle. Bo okazuje się, że ludzie którzy wydawali mi się całkiem inteligentni – no cóż. Zawodzą mnie jak Jerzy Janowicz zawodzi na korcie. (Jak ktoś nie kuma tej czaczy, to znaczy, że nie czytał poprzedniego wpisu o TU) Internety jednak dostarczają niezłej rozrywki. Hera, koka, hasz, LSD. I głupki. (Teraz macie pełne prawo nie wiedzieć ocokaman, bo to nie afera na skale Janowiczowskiego bucowania) Dla niezorientowanych link:

Co to kurde ma być? Matko! I to jeszcze w publicznej telewizji, za moje pieniądze! TVP KULTURA schodzi na psy. Tak dalej być nie może i ja osobiście postuluje, żeby wyrzucić ten program z każdej ramówki, kablówki i nawet jak ktoś go chce oglądać, to powinien dostać zakaz. Bo niby co to ma być? Co to za dziewczynka to śpiewa? O czym to i po co? Zero. Po prostu zero kulturalno-artystyczne. Nie zgadzam się na to. I drę na sobie koszule niczym Rejtan, bo czasy takie, że Polskę trzeba bronić przed upadkiem moralnym! Mam nadzieję, że się ze mną nie zgadzacie...

Piosenka aktorska. Jak tak czytam komentarze dotyczące tego filmiku, to niewiele osób ma pojęcie, o czym w ogóle mówi. Wiecie, ja tam ze śpiewaniem też mam niewiele wspólnego, bo jak zaczynam, to wszyscy wychodzą. Wykazuje się jednak odrobiną inteligencji (serio!) i dobrej woli (staram się!). Pomogę Wam, niektórym, którzy takiej pomocy potrzebują. Nie wyłożę niestety wszystkiego na tacy. Za prosto też być nie może.

Nie każdy był lub jest orłem z polskiego. Jednak proponuje w tym momencie powrócić do czasów późnej podstawówki. Później to wszystko było już tylko odgrzewanym kotletem. Mianowicie: hiperbola, wyolbrzymienie, pastisz, metafora, groteska.Pojęcia znane większości ludzkości. Jednak chyba tylko z nazwy. Środki stylistyczne, wykorzystywane w najróżniejszych utworach. Nie tylko literackich. Również aktorskich, filmowych. Błysnęła żaróweczka? Idziemy dalej. SZTUKA. Ktoś kiedyś powiedział, że sztuki rozumieć nie trzeba. I owszem, bo nie wszystko jest się w stanie zrozumieć. Ja np. teorii względności nie rozumiem, jednak nie uważam jej za głupią. I tutaj przechodzimy do sedna sprawy...

Nie wszystko, czego nie rozumiesz jest głupie. Naprawdę. Czasem, kiedy się czegoś nie rozumie, nie powinno się tego komentować. Bo może się okazać, że jest się głupszym, niż się wszystkim dookoła wydawało. Czasem naprawdę dobrze jest powiedzieć mniej, niż więcej. Poczytać, zgłębić sprawę. Czasem wystarczy pięć minut. Żeby dowiedzieć się, że to nie jest kompozycja do końca tej dziewczynki, która akurat śpiewa na scenie. Istnieje coś takiego jak groteska i metafora. I wiecie co? Macie pełne prawo, żeby to dalej się Wam nie podobało, takie są gusta. Mnie się to np. nie podoba. Nie kupuje tego nawet jako kabaret. Bo to nie moja stylistyka. Jednak nie uważam tego, za głupie, tragiczne itd. Mniej lub więcej to rozumiem. Bo poświęciłem parę minut, żeby zobaczyć z czego i dlaczego śmieją się ludzie. Z jakiego powodu znów internety stawiają kosy na sztorc i ruszają bronić dorobku kulturowego, brukając przy tym innych ludzi. Czasem ignorancja to największe faux pas jakie można popełnić. Coś, co nie podoba się Tobie, wcale nie oznacza, że nie może podobać się komuś innemu, że nie może nieść ze sobą jakiegoś ukrytego przekazu (czasem aż za dobrze ukrytego przekazu, jak widać na załączonym obrazku), że jest głupie.

Zdjęcie z FP Hera koka hasz na FB. Prawie 70 tyś. lajków. Hejt zawsze cieszy się dużą popularnością.;)
Trochę się rozpisałem, a badania wykazują, że nikomu nie chce się w internecie czytać takich długich tekstów, dlatego już kończę. Nie wszystko, czego nie rozumiesz jest głupie. Wszystko ma prawo Ci się nie podobać. To Twoje zdanie, które ma prawo nikogo nie obchodzić. Nie wszystko musisz rozumieć, naprawdę. Proszę jednak nie niszcz, nie depcz, nie podążaj jak ciele za zdaniem większości. Miej własne. I najlepiej: wróć do swojej piaskownicy i zajmij się sobą. Nie będziesz mieć czasu na myślenie o pierdołach. (Znów to samo...)

Sayonara!


Read more
piątek, 11 kwietnia 2014
Jesteś nikim

Dobra, nie jesteś. Osobiście uważam, że każdy jest "kimś". Musisz jednak przyznać, że to całkiem niezły, przyciągający tytuł. Przynajmniej tak mi się wydaje. Pewnie już domyślasz się, jaki temat chcę poruszyć? Tak, masz racje. Jerzy Janowicz. Chmurka kurzu, jaką podniosły jego słowa na konferencji już powoli opada. Odsłaniając niekoniecznie ładne rzeczy. Moim zdaniem – ktoś tutaj ma kompleksy. A kompleksy są niefajne i przeważnie prowadzą do zawiści. Zawiść jest jeszcze mniej fajna od kompleksów. Dla niewtajemniczonych (gdzie Wy żyjecie? W lepiankach?) podrzucam filmik:
 

Gdyby Janowicz zapanował troszkę nad gestykulacją i tonem głosu, mógłby w piękny sposób przypieprzyć werbalnie paru osobom. Wzbudzając dyskusje nie nad "gburowatością polskich zawodników" i "bucem z rakietą", a nad kondycją polskiego sportu. Teraz już stop, bo ja nie o tym chciałem. Polityka mi się tutaj wciśnie, a to temat śliski i grząski. A ja lubię jak czysto i schludnie. Po tej konferencji powstały dwa obozy. Te, które zawiodły się na Jerzyku nie tylko na korcie i te, które się z nim zgadzają. Ja sobie to pooglądałem z boku. Poczytałem, posłuchałem i przemieliłem. A, że moje tryby mielą powoli, ale dokładnie, to potrzebowałem trochę czasu. Oto konkluzje:

Znacie kogoś kto uprawia sport na poważnie? Nie musi być zawodowo, może być na wpół amatorsko, amatorsko, ale z zaangażowaniem. Jeździ taki po różnych maratonach, na zawody crossfitu, gra w halowej lidze piłki nożnej czy cośtam. Trenuje, poświęca temu dużą część swojego życia. Ja znam kilku mniej lub bardziej profesjonalnych sportowców. I wiecie co? Nikt nie ma wobec nich większych oczekiwań od... nich samych. Tak. Jak bardzo nie czulibyście się zawiedzeni kiedy wasi ulubieni sportowcy przegrywają – oni są zawiedzeni bardziej od Was wszystkich razem wziętych. Trust me. To odróżnia ludzi którzy chcą osiągnąć sukces, którzy go osiągnęli i tych, którzy walczą o jego osiągnięcie z całych sił. Co to jest? To, że oni wymagają od siebie i zawodzą się na sobie. Nie wymagają od Zdziśka czy Kryśki i nie na nich się zawodzą. W pełni rozumiem wybuch emocjonalny Jerzyka na konferencji. Ludzie, którzy wymagają od siebie, nie mają czasu wymagać od innych. Ciężko pracują na swój sukces i naprawdę nie przegrywają specjalnie. Dlatego mają pełne prawo mieć w dupie waszą opinie. 

 

I prawdą jest, że w Polsce buduje się sukces latami, a zburzyć można go jednym tytułem, meczem czy dniem. Dziennikarstwo ma to do siebie, że z reguły skupia się na negatywnych wydarzeniach. To jednak nie tylko wina dziennikarzy, wbrew pozorom. Tylko odbiorców. Czyli Ciebie, Ciebie i Ciebie też. Badania wykazują, że większą oglądalność mają wydarzenia negatywne od pozytywnych. Dlatego te są częściej poruszane w mediach. Hajs się musi zgadzać. Słyszeliście o zasadzie trupokilometra? Takie śmieszne określenie dziennikarskie. Ilość trupów musi być wprost proporcjonlana do odległości zdarzenia. Czyli – jeśli ktoś umrze na Waszej ulicy potrącony przez samochód – sąsiadka będzie o tym gadać, może nawet lokalna gazeta o tym napisze. Jednak jeśli ktoś zginie potrącony przez samochód w Bombaju, to kogo to do cholery obchodzi? (No, chyba, że mieszkasz w Bombaju, albo potrąconym jest George R.R. Martin. On może umierać dopiero kiedy dokończy Sagę) Postać rzeczy zmienia się, jeśli w Bombaju pieprznie bomba i zginie sto osób – no to tu już jest sensacja. Odległość daleka, ale bomba i ilość trupów się zgadza. No to do wiadomości w prime time! (Nie mylić z Optimus Prime.)

Już tytułem końca. Skup się na pozytywach. Sportowcom zdarzają się lepsze i gorsze dni. Wbrew pozorom to są ludzie. Ciężko pracujący. Może warto się skupić na tym, na co ma się wpływ? Na przykład na sobie. Bo gdyby każdy skupił się na sobie, nie miałby czasu na myślenie o pierdołach i zajmowaniu się cudzym życiem. Byłby wystarczająco zadowolony ze swojego. 

Arrivederci!  






Read more
piątek, 21 marca 2014
A "True Detective" już oglądałeś?

Jednym z wielu uzależnień mojego życia są seriale. Nie jestem wielkim fanem Housa, Dextera czy Grey's Anatomy (nie mówię, że nie oglądałem). Są takie pożeracze mojego czasu, którym wystarczył jeden odcinek, żebym miał ochotę zrobić miskę popcornu, zamówić największą pizzę i zaryglować drzwi, żeby przez dwa dni nie wychodzić z pokoju. Zawinięty w koc klikać oglądaj następny odcinek i czerwonymi oczami gapić się w monitor. Ostrzegam, jeśli nie chcecie tak spędzić następnych paru godzin, to nie włączajcie True Detectiva. A jak już to zrobicie, to wasz cenny czas trafi, po prostu, szlag. Niewątpliwie jest to rok filmowy pod kryptonimem Matthew McConaughey. Udowodniła to gala Oscarów, udowodnił to Witaj w klubie i potwierdził True Detective. Matthew pozamiatał aktorsko ten rok tak, jak ten serial zamiecie Wasz czas. Na (nie)szczęście – jest tylko jeden sezon.;) Oficjalna zajawka serialowa poniżej:


True Detective nie dostarczy nam super szybkich zwrotów akcji i hollywoodzkiego efekciarstwa. Czasem będzie nas nudzić. Nie martwcie się – tylko przez chwile. W momencie gdy stwierdzimy, że akcja toczy się zbyt wolno, następuje niespodziewany cios. Cała budowa serialu jest niekonwencjonalna. Na początku dostajemy retrospekcje wydarzeń, którą dostarczają nam sami bohaterowie. Na przesłuchaniu. A z upływem odcinków znajdujemy się w aktualnej strefie czasowej. Na koniec cała historia okazuje się szyta o wiele grubszymi nićmi niż nam się wydawało. Nic nie jest czarno-białe. Jest czarniejsze, niż na początku sądziliśmy.



Nic nie jest jednoznaczne, a w szczególności niejednoznaczni okazują się bohaterowie. Marti (Woody Harelson) i Rust (Matthew McConaughey) zaskakują. Raz jeden bez zastanowienia wali czyjąś głową w twardy obiekt, raz drugi. Z każdym odcinkiem odkrywamy każdego z nich bardziej i coraz lepiej rozumiemy motywy ich postępowania. A wszystko tylko po to, by prędzej czy później okazało się, że nie rozumiemy nic, albo niewiele. Wreszcie jacyś bohaterowie zbudowani wielopłaszczyznowo. Wszystko wsparte genialną gra aktorska. I sukces murowany.

A dodatkowo muzyka i kadry... Tak. Kadry i kolorystyka genialne współgrają z mrocznym klimatem całej serii. Tak wyobrażam sobie Luizjanę i ten bagienny klimat. Całość dopełnia czołówka. Która, moim zdaniem, jest chyba najlepszą ze wszystkich serialowych, jakie do tej pory widziałem. Sprawdźcie sami: 



HBO robi ostatnio naprawdę genialną robotę serialową. You do it good, HBO! Ja czekam na następny sezon. Z niecierpliwością. 



Read more
wtorek, 11 marca 2014
Zwolniony

Kiedy ostatnio się nie śpieszyłeś? Tak po prostu? Ciekawe, czy pamiętasz. Ja staram się nie śpieszyć. Zgodnie z nową religią – pracą nad sobą. Między jedną prawdą, a drugą, po raz pierwszy od dawna, nie śpieszyłem się dziś. Nie chodzi tutaj o bycie powolnym zombie, który wlecze jedną raciczkę za drugą, szurając butem o chodnik. Nie chodzi też o, tak modny aktualnie, styl życia slow. Chodzi tylko i wyłącznie o samego siebie. 

Dziś zrezygnowałem z autobusu, z centrum miasta wróciłem do mieszkania piechotą. Co prawda, to tylko 4 kilometry, jednak dawno tego nie robiłem. Bo przecież – autobusem jest szybciej. I byłoby. O jakieś 10 minut. Bo wracałem w godzinach szczytu. Czy to 10 minut sprawiło, że cokolwiek się zmieniło? Owszem. Zrobiłem kilka zdjęć i odkryłem fajną kawiarnie, do której wstąpiłem na kawę. Na wynos, bo miałem ochotę na spacer. Minąłem nawet kilka autobusów, wypchanych po brzegi – jak wielkie puszki sardynek. Ludzie w środku nie wyglądali na zachwyconych. Ja natomiast, miałem doskonały nastrój.
Cholera, już dawno powinieneś być w domu, a kolejka do kasy w tym supermarkecie wydaje się kilometrowa. Jeeeezu, czy ta baba przede mną naprawdę musi mieć tyle zakupów?

Śpieszysz się do pracy, a ten cholerny korek nie posuwa się ani o metr, ba, nawet o centymetr. No jedź żesz, Ty zawalidrogo, lamusie jeden. Kto Ci w ogóle dał prawo jazdy?!

Za dwie minuty masz autobus, a jak zwykle nie możesz znaleźć tych przeklętych kluczy. Kurwa.

W środku się gotujesz, z nerwów jesteś czerwony na twarzy. A kiedy wreszcie, po trudach i znojach, docierasz do domu, pracy, na uczelnie – obrywa się pierwszemu napotkanemu, bogu ducha winnemu, człowiekowi. Dzień do bani. Nie tylko Twój.
 

Znasz to? Ja znam. Używałem w takich sytuacjach nawet innych, bardziej dosadnych epitetów. Cały czas trudno mi się nie denerwować w zatłoczonym supermarkecie, potykając się co raz o kolejne wózki. Czy w tym jest jakikolwiek sens? Nie ma. Bo jedyną osobą na jaką wtedy możesz się wkurzać, jesteś Ty sam. Bo to Ty jesteś winny wszystkich tych sytuacji. 

Czy to dziwne, że w marketach są kolejki? Nie. Zawsze mogłeś pójść do osiedlowego sklepu, albo przyjechać o 20. Wtedy kolejki są mniejsze. Zamiast samochodem, mogłeś pojechać do pracy autobusem, rowerem. Nawet jeśli wrócisz do domu kilka minut później, to czy musisz tak bardzo tresować swoje komórki nerwowe? I naucz się odkładać klucze w jedno miejsce. Nie będziesz ich musiał szukać. 

Jest prosty (a zarazem nieziemsko trudny) sposób na unikanie takich sytuacji. Zwolnij. Nie ulegaj presji. Dziś, jeśli się nie śpieszysz, znaczy, że nic nie robisz. To nie prawda. "Jeśli Twój kalendarz jest wypchany do granic możliwości, to tylko wtedy uda Ci się coś osiągnąć" – to zwykłe pieprzenie głupot. Znasz siebie i wiesz, ile jesteś w stanie udźwignąć w jednej chwili. Nie obarczaj się wszystkim na raz. Zaplanuj to. Znajdź czas na chwilę oddechu. Inaczej, zamiast sukcesu, prędzej dorobisz się depresji. Pod jednym warunkiem – nie marnuj czasu na głupoty. 

KNOW HOW:

Zaplanuj swój dzień (lista zakupów, czas wolny itp.). Wstań 15 minut wcześniej niż zazwyczaj, to Cię nie zabije, chociaż wiem jak cenna jest każda sekunda o poranku. Zrób parę skłonów. Pomyśl, czy szybciej będzie dojechać do pracy autobusem, czy samochodem. I wyjdź 5 minut wcześniej z domu. Nie muszę mówić o śniadaniu. Śniadanie to aksjomat. Aha! I nie zapomnij o dobrej kawie i uśmiechu!;)

Read more
czwartek, 27 lutego 2014
Naval. Przetrwać Belize - recenzja

Mężczyzna nigdy nie przestaje być dzieckiem


Nie wiem czemu kupiłem tę książkę. Może uległem jakiejś akcji marketingowo-manipulacyjnej mówiącej, że jest to pozycja obowiązkowa dla każdego prawdziwego mężczyzny. I jeśli mieć tej ksiązki nie będę, prawdziwym mężczyzna nigdy nie zostanę. Nie wiem. Wiem za to, bez wątpliwości, że jest to literatura stricte męska. Kobiecie podobać się nie będzie. A mężczyźnie? Może. Ale nie musi. Dlaczego?

Spodziewałem się fajerwerków. Potu, krwi, zwrotów akcji. Słowem: Rozwałki niczym z amerykańskich filmów akcji klasy drugiej. Zawiodłem się. Wy, jeśli sięgniecie po tę pozycje, żeby poznać sekrety GROMU-u, to będziecie bardzo rozczarowani. Nie poznacie żadnych. Jeśli będziecie mieć nadzieję, że po przeczytaniu „Przetrwać Belize” zostaniecie mistrzami survivalu, to też będziecie niezadowoleni. Bo mam nadzieję, że nie spodziewacie się po tej książce, że jest kunsztem literatury i polszczyzny. Prędzej łaciny. Podwórkowej.Na szczęście – w stopniu umiarkowanym.

W takim razie, o czym to w ogóle jest? To nic innego jak „Prawdziwa opowieść GROM-owca o morderczym treningu w dżungli” i o samym GROM-owcu. O niczym więcej. Z książki dowiadujemy się głównie o tym, co Naval sądzi o swoim dowódcy, co wg. Navala powinniśmy mieć ze sobą zawsze wybierając się do dżungli, lasu etc. Jak Naval postrzega przyrodę Belize i co myśli o otaczającym go, ze wszystkich stron, błocie. I jak mniej-więcej wyglądał jego trening w Belize. Ta książka nawet w najmniejszym stopniu nie pomogłaby mi przetrwać w dżungli. W miejskim parku po zmroku też nie. Jest za lekka, żeby można było za jej pomocą obezwładnić napastnika sprytnym ciosem w głowę z okładki. Po przeczytaniu tej książki doszedłem tylko do jednego, może interesującego, wniosku. My faceci, tak naprawdę, nigdy nie przestajemy być dziećmi. Zmieniamy tylko zabawki. Scyzoryka na maczetę, procę na karabin, a park za blokiem na dżunglę gdzieś na końcu (bądź początku) świata.



W takim razie, czy po „Przetrwać Belize” warto sięgać? Ja, pomimo tego, że spodziewałem się czegoś zupełnie innego – nie żałuję. To taki trochę harlequin w wersji dla facetów (bez wątków miłosnych. No chyba, że relacje Navala z maczetą można podciągnąć pod romans). Czytadło w sam raz na wieczór, kiedy siedzisz w fotelu, odpoczywasz i czytasz, jak ktoś przez pół dnia tnie krzaki i biega po dżungli. Sporo w tej książce męskiego, żołnierskiego humoru, który sprawił, że raz czy dwa uśmiechnąłem się pod nosem. Niestety, nic w tej lekturze nie przyprawiło mnie o przyjemny dreszczyk podniecenia, na myśl o tym, co stanie się na następnej stronie. Naval nie zainspirował mnie także do ruszenia się z kanapy i wybrania w podróż. A obiecał mi to tył okładki. Cóż, trudno. Czytało się łatwo i szybko. Nie żałuję. Jeśli masz możliwość przeczytać tę książkę, ale nie kupować – zrób to. Jeśli już musisz ją kupić – kup i przeczytaj. A jeśli nie odczuwasz takiej potrzeby – wiele nie stracisz.   

Read more
sobota, 22 lutego 2014
Kawa jak z kawiarni


Jestem wielkim miłośnikiem kawy. Widać to chociażby po tytule bloga. Dlatego nie wiem, czemu wpis kawowy pojawia się dopiero teraz. Jednak lepiej teraz, niż później.

Z kawą w domu jest ten problem, że rozpuszczalna – to w gruncie rzeczy nie kawa. A sypana (w Polsce kawę sypaną nazywa się też kawą po turecku. Co niestety jest błędem. Ponieważ kawa po turecku to specjalna metoda parzenia kawy w tygielku. O tym – innym razem.) jakimś dziwnym trafem nie smakuje tak dobrze jak ta z kawiarni. Pomimo wysiłków, zakupu kawy wysokogatunkowej, którą polecał nam zaprzyjaźniony barista – smak znacząco różni się od oczekiwanego. Pomijam już aspekty tego, że kawa w kawiarni mielona jest tuż przed podaniem, a ekspresy często kosztują więcej niż twój samochód. Są dwie znane mi metody by w domowym zaciszu, w prosty sposób, uzyskać kawę jak z najlepszej kawiarni.

Pierwsza to zakup ekspresu do kawy. Ja nie mam, bo zwyczajnie mnie nie stać – na razie. A zakup ekspresu na kapsułki, bądź jakiegoś badziewia z przeceny, mnie nie satysfakcjonuje. Jednak kiedyś sprawie sobie taki wypasiony, który będzie robić moją ulubioną kawę zawsze, kiedy o niej pomyślę. Drugi sposób...  


...to kawiarka. Taka jak na zdjęciu. Niby to oczywiste, a jestem chyba jedyną ze znanych mi osób, która takiej (bądź podobnej) używa. Jak to działa? Na zasadzie ciśnienia. Do dolnego zbiorniczka wlewamy wodę. Możemy odmierzyć kubeczkiem. Ważne, żeby zawór bezpieczeństwa (to ten dzyndzelek w środku) nie był pod wodą. Później na sitko wsypujemy preferowaną ilość kawy (często na sitku jest podziałka jaką ilość kawy należy nasypać). Skręcamy nasze urządzenie i ustawiamy na małym gazie. Później ciśnienie zrobi swoje, wypychając kawę do góry i w czajniczku będziemy mieć już gotowy napar. Kawiarka wydaje charakterystyczne pyrkanie, kiedy przestanie oznacza to, że kawa jest gotowa. Wtedy należy ją zdjąć z gazu, żeby nie doprowadzić do zagotowania. Wszystko zajmie nam około 10-15 minut.

Lubisz białą kawę ze spienionym mlekiem? Nic prostszego. Z pomocą przychodzi nam taki oto spieniacz:


Kosztuje ok. 15 zł.
Mleko podgrzewamy (ale nie doprowadzamy do zagotowania!), a później pozostaje spieniać!
Dla oszczędnych – taki sam efekt można uzyskać w... słoiku.:) Mleko przelewamy do słoika, mocno zakręcamy. Teraz już tylko kilka barmańskich ruchów, jak przy bondowskim martini, i et voilà!;)

Jeśli chcesz zaszaleć jeszcze bardziej – możesz kupić maszynkę do mielenia kawy. Wtedy będzie zawsze aromatyczna i jeszcze bardziej zbliżona do ideału. Przykładowa mielarka na zdjęciu:



Ekspres włoski (czyli kawiarka) to koszt od ok. 45 zł. Na speniacz do mleka wydamy jakieś 15 zł, a młynek kupimy już od 20. Czyli za 80 zł możesz zostać baristą we własnym domu. Teraz pozostaje już tylko wybrać kawę, która najbardziej odpowiada naszym kubkom smakowym i możemy cieszyć się wyborną kawą jak z kawiarni.

Spróbowaliście? Podzielcie się wrażeniami!
Read more
wtorek, 18 lutego 2014
Know How: Ogarnij swój czas vol. 1


Kalendarz

Nie wiem jak Wy, ale ja należę do tych ludzi, którzy zawsze o czymś zapomną. Pal licho, kiedy zdarza się to w sytuacji kiedy idę do sklepu po mleko do kawy i wracam ze wszystkim, oprócz mleka właśnie. Czarną też lubię i piję – więc nie ma problemu. Gorzej, kiedy zapominam o terminie oddania pracy na studiach, bądź o ważnym spotkaniu. Z pomocą przychodzi mi wtedy mój nieoceniony kalendarz. Może dla niektórych to oczywiste. Wiem, że w tym momencie Ameryki nie odkrywam. Jednak w dobie cyfryzacji – wciąż uważam, że analogowy kalendarz jest najlepszy. I niezastąpiony. Telefon, sticky notes na komputerze i inne sposoby zawiodły. A poczciwy, znany od lat, papierowy kalendarz – pomógł w gospodarowaniu czasem. Jak ogarnąć swój czas za pomocą kalendarza? Wystarczy wyrobić w sobie parę nawyków i życie staje się prostsze.

Korzyści:


1. Nie potrzebujesz fejsbuka!  


Chodzi tutaj głównie o urodziny. Wielu z moich znajomych ma usunięte daty urodzin. A ja z dat jestem słaby. I zawsze zapominam. A nie lubię zapominać o urodzinach przyjaciół. Dlatego teraz mam to wszystko pod ręką i z odpowiednim wyprzedzeniem jestem w stanie zmontować im jakiś podarunek albo odpowiednią wiązankę życzeń. Bo kiedy wchodzę na FB i widzę, że dziś mój przyjaciel ma urodziny, jest godzina 19.00, a ja nawet życzeń nie złożyłem – to mi wstyd. Mam nadzieję, że więcej się to nie powtórzy. Pomaga mi w tym kalendarz.;)



2. Centrum dowodzenia masz zawsze pod ręką

Zdarza się tak, że czasem masz nieodparte wrażenie, że czegoś nie zrobiłeś? Nie chce Ci to wyjść z głowy, na niczym nie możesz się skupić, a oświecenie nie nadchodzi? Ja wtedy sięgam po kalendarz i od razu się uspokajam lub dowiaduje, o czym zapomniałem. W końcu wszystko tam zapisuje i wszystko mam pod ręką.

3. Oszczędzasz czas 

Jak? Dobrze i rzetelnie prowadzony kalendarz pozwala przede wszystkim ten czas lepiej zorganizować. Nie zastanawiasz się jak właściwie miał wyglądać ten projekt? bo masz to zapisane. Nie głowisz się o której i gdzie miało się odbyć spotkanie. Wiesz to. A właściwie – wie to Twój kalendarz.; )

4. Ułatwiasz sobie życie


Wszystko znajduje się w jednym miejscu. O niczym nie zapominasz, nie szukasz bo przecież gdzieś to zapisałeś. Łatwiej zorganizować swój czas. Zarówno ten w pracy, na uczelni – jak i ten wolny. Czy to nie ułatwienie sobie życia? 

Jak to zrobić?


1. Miej kalendarz zawsze przy sobie

Niestety – jest to często uciążliwe i trudne w realizacji. No bo jak go taszczyć np. na imprezę? Ja mam na to dwa sposoby. Jeśli wiem, że nie mogę zabrać ze sobą kalendarza, bo będzie mi przeszkadzać lub po prostu wyszedłem po chleb i nie sądziłem, że będzie potrzebny – wszystko zapisuje w telefonie. Jest też sposób numer dwa: zakup malutkiego, podręcznego kalendarza który mieści się bez problemu w kieszeni kurtki bądź w najmniejszej torebce. Trzeba pamiętać tylko o tym, żeby wszystko zapisać później w kalendarzu "głównym". Ot, po problemie. Wszystko jest w jednym miejscu.
*Dla ludzi których nieogarnięcie sięga granic absurdu – w telefonie można ustawić sobie przypomnienie, żeby nie zapomnieć przenieść swoich zapisków.;) Nie ma wymówek.   

2. Zapisuj wszystko

To też może okazać się trudne. No bo jak to, wszystko? A no, wszystko. Jest to kluczowa sprawa w gospodarowaniu czasem. Wyrabia nawyk zapisywania i pomaga usystematyzować nam nieco życie. Czasem może bywać krępujące. No bo kiedy kolega zaproponuje mi piwo, też mam mu powiedzieć: czekaj, sprawdzę w kalendarzu? Tak. Właśnie tak masz powiedzieć. Próbujesz ogarnąć swój czas i kiedy wytłumaczysz o co chodzi i dlaczego to robisz – każdy powinien zrozumieć. Jeśli ktoś się obrazi, ja poleciłbym porozglądać się za innymi znajomymi.

3. Hierarchia

Istotne to zadanie. Kiedy zapisujemy w kalendarzu wszystko – musimy wiedzieć, które rzeczy są ważne, a które ważniejsze. Bo skoro na jeden dzień mamy zaplanowane: zajęcia do 14, trening, zakupy, obrobić zdjęcia bo za 2 dni deadline, napisać notkę o kalendarzu, naprawić wtyczkę od głośników, oddać pracę na zaliczenie i przeżyć. To można w hierarchii się nieco pogubić. Mi z pomocą przychodzi taki model kalendarza:


Najważniejsze zajęcia zapisuje po lewej, a te mniej ważne po prawej. Robię tam też luźne notatki, listy zakupów (skoro mam kalendarz zawsze przy sobie, to gdy mnie nagle olśni, że od trzech dni zapominam kupić chleba, to mogę wszystko szybko zapisać.) i takie tam. Kiedy z lewej strony brakuje mi miejsca, zawsze mogę je sobie poszerzyć. Jeśli Wam odpowiada inny rodzaj kalendarza, zawsze do hierarchizacji(śmieszne słowo) możecie używać kolorków, podkreślać, robić gwiazdki i wykrzykniki.
Wiem na pewno, że zapisywanie od najważniejszych do najmniej ważnych się nie sprawdza. Bo często wpada coś 'pomiędzy' i wtedy pojawia się problem. 

4. Determinacja

Tak, na początku wymaga to dużego samozaparcia. U mnie nigdy nie sprawdził się system nagradzania. Jeśli zrobię wszystko, to będę mógł zjeść ciastko. Niestety z reguły wyglądało to tak, że najpierw zjadałem ciastko, a później miałem głęboko gdzieś resztę zajęć. No bo czemu niby najpierw nie dostać nagrody skoro leży i czeka?
Odkryłem jednak, że realizacja założeń sprawia mi jakąś dziką satysfakcję, pomimo tego, że nie raz podczas procesu realizacyjnego(znów jakoś śmieszne to brzmi) zdarza mi się bardzo brzydko zakląć.
Na samym początku trudno jest nawet wyłuskać jakieś wymierne korzyści. Bo raczej nikt Was nie pochwali za to, jak ładnie sobie wszystko zapisujecie i jak miło im, że musicie spotkania z nimi zapisywać w kalendarzu. Jednak po jakimś czasie, gdy wyrobicie w sobie nawyk kalendarzowania i przestaniecie zapominać o terminach, będziecie wiedzieć wcześniej, że kończy się Wam deadline, wtedy może okazać się, że korzyści są całkiem spore.
A znajomi? Cóż... Gdy będziecie siedzieć w wannie nie dostaniecie już telefonu z pytaniem Gdzie Ty jesteś? Czekam od 30 minut! A jedyna odpowiedź na jaką będzie Was wtedy stać to: To mieliśmy się spotkać o 16, nie 20? Wtedy znajomi docenią fakt, że już nie będą na Was czekać.
  
5. Sprawdzaj rano i wieczorem. I kiedy tylko sobie przypomnisz

Dlaczego? Bo wyrabiasz w sobie kolejny nawyk. Zaglądania do kalendarza i organizowania sobie czasu. Może zapomniałeś, że masz coś zrobić? Wieczorem jeszcze pamiętałeś a rano, w porannym półśnie, zupełnie wyleciało Ci to z głowy? Kalendarz leci z pomocą.  
Read more