True Detective nie dostarczy nam super szybkich zwrotów akcji i hollywoodzkiego efekciarstwa. Czasem będzie nas nudzić. Nie martwcie się – tylko przez chwile. W momencie gdy stwierdzimy, że akcja toczy się zbyt wolno, następuje niespodziewany cios. Cała budowa serialu jest niekonwencjonalna. Na początku dostajemy retrospekcje wydarzeń, którą dostarczają nam sami bohaterowie. Na przesłuchaniu. A z upływem odcinków znajdujemy się w aktualnej strefie czasowej. Na koniec cała historia okazuje się szyta o wiele grubszymi nićmi niż nam się wydawało. Nic nie jest czarno-białe. Jest czarniejsze, niż na początku sądziliśmy.
Nic nie jest jednoznaczne, a w szczególności niejednoznaczni okazują się bohaterowie. Marti (Woody Harelson) i Rust (Matthew McConaughey) zaskakują. Raz jeden bez zastanowienia wali czyjąś głową w twardy obiekt, raz drugi. Z każdym odcinkiem odkrywamy każdego z nich bardziej i coraz lepiej rozumiemy motywy ich postępowania. A wszystko tylko po to, by prędzej czy później okazało się, że nie rozumiemy nic, albo niewiele. Wreszcie jacyś bohaterowie zbudowani wielopłaszczyznowo. Wszystko wsparte genialną gra aktorska. I sukces murowany.
A dodatkowo muzyka i kadry... Tak. Kadry i kolorystyka genialne współgrają z mrocznym klimatem całej serii. Tak wyobrażam sobie Luizjanę i ten bagienny klimat. Całość dopełnia czołówka. Która, moim zdaniem, jest chyba najlepszą ze wszystkich serialowych, jakie do tej pory widziałem. Sprawdźcie sami:
HBO robi ostatnio naprawdę genialną robotę serialową. You do it good, HBO! Ja czekam na następny sezon. Z niecierpliwością.
0 komentarze